W obliczu pojawienia się nowych szczepionek na COVID-19 bardzo głośno wybrzmiewają głosy tzw. antyszczepionkowców. Uważają oni, że szczepionki są niepotrzebne, a nawet szkodliwe: wywołują choroby i powodują zaburzenia rozwojowe, takie jak autyzm. Zapytaliśmy ekspertów, ile w tym prawdy.
Wirus odry działa po cichu i wyjątkowo złośliwie. Zanim na ciele zarażonego pojawi się charakterystyczna wysypka, przez pierwszych pięć dni męczy go gorączka, ostry ból gardła, nieżyt błony śluzowej nosa oraz stan zapalny górnych dróg oddechowych. To dolegliwości charakterystyczne dla przeziębienia, łatwo więc zbagatelizować objawy. Skutki zaniedbania mogą być jednak tragiczne. – Od 6% do 20% osób, które przebyły odrę, będzie cierpieć w następstwie na infekcję ucha, rozwolnienie, a nawet zapalenie płuc. Jednego na 100 pacjentów dotknie zapalenie mózgu, a jeden na tysiąc umrze – wylicza Tim Jacks, pediatra z Phoenix.
Choć odra towarzyszy ludzkości od wieków, dzięki szczepieniom udało się sprawić, że przestała występować na masową skalę. Wszystkie kraje rozwinięte dążą wręcz do jej całkowitego wyeliminowania. Do pewnego czasu się to udawało. W rekordowym 2000 roku w Stanach Zjednoczonych nie stwierdzono ani jednego przypadku zakażenia. W latach późniejszych było ich około 10 w skali trzystumilionowej populacji. Tymczasem tylko w 2014 roku wirusem odry zaraziło się 600 Amerykanów. W styczniu tego roku kolejnych stu. Centrum epidemii okazał się kalifornijski Disneyland, gdzie przebywali goście z całego kraju, dlatego istnieje realna groźba rozprzestrzenienia się wirusa. Choć człowiek jest jedynym nosicielem, odrą można zarazić się również bez bezpośredniego kontaktu (wirus może przetrwać w zamkniętym pomieszczeniu nawet dwie godziny). Magazyn „New England Journal of Medicine” idzie w swoich prognozach jeszcze dalej i ostrzega, że odra stanowi w tej chwili znacznie większe wyzwanie i jest bardziej niebezpieczna niż wirus ebola.
Wzrost zakażeń notuje się również w Europie Zachodniej, zwłaszcza w Niemczech. Od początku tego roku stwierdzono tam 640 zachorowań i jeden przypadek śmiertelny – w Berlinie zmarło półtoraroczne dziecko. Zza Odry wirus dotarł również do nas. Do wrocławskiego szpitala trafiła zarażona dziewczynka. Hospitalizowano też kilka kolejnych osób.
Choć lekarze uspokajają, że Polsce epidemia nie grozi, radzą nie bagatelizować niebezpieczeństwa. Przyznają nawet, iż w końcu musiało do tego dojść. Zwiększona zachorowalność na odrę ma swoją przyczynę. I nie jest nią jakaś nowa mutacja wirusa, ale decyzja rodziców, którzy coraz częściej postanawiają nie szczepić dzieci.
Jedni uważają, że szczepionki przynoszą więcej szkód niż pożytku, inni nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Coraz rzadziej dzieci szczepione są także na inne choroby zakaźne, które – wydawałoby się – już pokonaliśmy. To dlatego różyczka, świnka, gruźlica czy krztusiec wracają ze wzmożoną siłą.
Faktem jest, że moda na nieszczepienie dotarła również do Polski. Według danych Państwowego Zakładu Higieny z roku na rok rośnie liczba rodziców odmawiających szczepionek swoim dzieciom. Podczas gdy w 2012 roku odnotowano 5300 takich przypadków, rok później było ich już 7200, a w 2014 roku aż 12 700! To nie zbieg okoliczności, że w tym samym czasie o połowę wzrosła liczba zachorowań na odrę: z 70 przypadków w 2012 do 110 w 2014 roku.
– Rezygnacja ze szczepień to zgoda rodziców na możliwość zapadnięcia przez ich dziecko na chorobę zakaźną – ostrzega dr Iwona Paradowska-Stankiewicz, krajowy konsultant w dziedzinie epidemiologii. Zdaniem dr Jacka Mrukowicza, wiceprzewodniczącego Polskiego Towarzystwa Wakcynologii i redaktora naczelnego kwartalnika „Medycyna Praktyczna Szczepienia”, nadal pokutuje myślenie, że zagrożenie nas nie dotyczy:
– Wielu chorób zakaźnych, które dawniej występowały pospolicie i powodowały ciężkie powikłania oraz zgony, aktualnie nie widzimy, bo powszechne szczepienia zahamowały ich szerzenie się w populacji. Dużej części ludzi wydaje się więc, że te schorzenia zniknęły lub nie są już groźne. Nic bardziej mylnego! Wirusy i bakterie chorobotwórcze wciąż są w środowisku.
Historia ruchów antyszczepionkowych jest tak stara jak same szczepienia. Już pod koniec XVIII wieku, po wynalezieniu szczepionki na ospę, którą stworzono na bazie zarazków tzw. ospy krowiej, straszono skutkami w postaci... wyrośnięcia rogów. Od tego czasu pojawiło się bardzo wiele niepotwierdzonych naukowo „sensacji”. I tak niepożądanymi następstwami szczepionek miały być: stwardnienie rozsiane, bezpłodność, rozwój prionów (białkowych cząsteczek zakaźnych), a nawet AIDS. Głośno zrobiło się też o tym, jakoby szczepionka DTP (błoniczo-tężcowo-krztuścowa) miała powodować krztusiec i – w efekcie – liczne przypadki śmierci łóżeczkowej. Z kolei doustna szczepionka OPV, przeciw polio, rzekomo odpowiada za „setki tysięcy przypadków paraliżu na świecie”. Wszystkie wymienione skutki mają być efektem zachłanności koncernów farmaceutycznych, które celowo zarażają ludzi lub testują na nich niebezpieczne preparaty.
Doktor Mark Randall, pracownik jednej z amerykańskich firm farmaceutycznych uważa, że spadek liczby zachorowań na choroby zakaźne to nie efekt masowych szczepień, a wyłącznie poprawy warunków bytowych i higieny. Doktor Viera Scheibner, czołowa publicystka ruchu antyszczepionkowego, stwierdza wręcz, iż „za 20–30 lat może się okazać, że szczepionki były zbrodnią przeciw ludzkości”. Jednak najwięcej obaw wywołał Andrew Wakefield, brytyjski lekarz i naukowiec, który w 1998 roku opublikował w prestiżowym piśmie „Lancet” wyniki swoich analiz. Dowodził, że szczepionka MMR (odra–świnka–różyczka) powoduje autyzm.
Lekarze i epidemiolodzy podkreślają: do dziś nie ma żadnych poważnych badań naukowych potwierdzających choć jeden z tych zarzutów. Za to plotki i mity przekazywane z ust do ust urosły w ostatnich latach do niebotycznych rozmiarów.
Zacznijmy od Wakefielda, któremu za wprowadzenie ludzi w błąd brytyjska Naczelna Izba Lekarska odebrała prawo do wykonywania zawodu, a redakcja „Lancet” – by okazać skruchę – w 2010 roku wykasowała opublikowany tekst nawet z archiwum. W swoich badaniach Brytyjczyk przekonywał, że niebezpieczeństwo pojawienia się autyzmu u dziecka drastycznie zwiększa się, gdy zostanie mu podana szczepionka MMR. Odpowiedzialnością za ten stan rzeczy naukowiec obarczał wirusa odry zawartego w zastrzyku. To on miał powodować zapalenie wątroby, a następnie atakować centralny układ nerwowy zaszczepionego malucha. Wielu rodziców, w obawie o zdrowie pociech, zaprzestało więc szczepień.
Problem w tym, że Wakefield swoje wnioski oparł na zaledwie 12 przypadkach. Kiedy zaczęto naciskać, by powtórzył badania na większej liczbie pacjentów, odmówił. Własne testy przeprowadziła za to Brytyjska Komisja Medyczna. Raport końcowy był miażdżący dla naukowca. Okazało się, że sfałszował wyniki. Wystarczy wspomnieć, iż część opisanych objawów występowała u dzieci po pół roku od szczepienia, w swojej pracy lekarz pisał jednak, że pojawiły się po... sześciu dniach.
Od tamtego czasu przeprowadzono już dziesiątki podobnych analiz, i to na znacznie większych grupach. Żadne nie potwierdziły kontrowersyjnej hipotezy. Oliwy do ognia dolał za to fakt, że Andrew Wakefield planował założenie firmy produkującej... własną szczepionkę.
Skompromitowany lekarz stracił pracę, dobre imię i uprawnienia do wykonywania zawodu. Mimo to w świadomości wielu ludzi skojarzenia związku między szczepionkami a autyzmem pozostały do dziś. Tym bardziej że oszust nigdy nie przeprosił publicznie ani nie wycofał się ze swoich twierdzeń (zrobili to natomiast wszyscy współautorzy badań).
Autyzm ujawnia się zazwyczaj między 18. a 24. miesiącem życia, co zbiega się w czasie ze szczepieniami. Podobnie było z większością przytoczonych skutków ubocznych. Dzieci zarażały się w inny sposób, miały wrodzone wady genetyczne lub były szczepione w trakcie np. przeziębienia, co mogło spowodować niebezpieczne powikłania. Żadne badania nie potwierdziły jednak, by którakolwiek ze stosowanych dziś szczepionek stwarzała zagrożenie dla zdrowia albo życia maluchów.
Niepokój wielu osób budziła również obecność w niektórych szczepionkach tiomersalu. Jest to etylowa pochodna rtęci o silnych właściwościach bakterio- i grzybobójczych. Eksperymenty nie wykazały jednak, aby tiomersal podany w szczepionkach wywierał szkodliwy wpływ na zdrowie niemowląt i dzieci. – Działanie, metabolizm i farmakokinetyka tiomersalu wyraźnie się różnią od podobnych cech silnie toksycznej metylortęci znajdującej się w środowisku, z którą większość osób utożsamia termin „rtęć” – uspokaja dr Jacek Mrukowicz. – Aktualnie tiomersal w bezpiecznej dawce (50 µg = 25 µg etylortęci) jest składnikiem tylko jednej z dostępnych w Polsce szczepionek przeznaczonych dla dzieci w pierwszych latach życia – przeciwko krztuścowi, błonicy, tężcowi (DTPw) – tłumaczy doktor. Podkreśla też, iż żadne z przeprowadzonych badań nie potwierdziło istnienia zależności pomiędzy zachorowalnością dzieci na autyzm a zawartością tiomersalu w szczepionkach. Mimo to, w związku z zaniepokojeniem rodziców wywołanym przez liczne, często nieprawdziwe informacje, od 1999 roku składnik ten nie jest dodawany do większości preparatów. Warto podkreślić, że wycofanie go nie wpłynęło na trendy zapadalności na autyzm.
Tego typu argumenty i przywoływane badania nie są jednak w stanie przekonać „antyszczepionkowców”. Efekty ich działań są coraz bardziej odczuwalne. W 2010 roku z powodu zaprzestania szczepień w Kalifornii wybuchła epidemia krztuśca. Zarejestrowano ponad 9000 zachorowań oraz 10 zgonów. Z kolei w latach 90. ubiegłego wieku mieliśmy do czynienia z powrotem błonicy. – Kraje, w których w wyniku oskarżeń o rzekome szkodliwe następstwa zawieszano programy powszechnych szczepień, szybko wracały do ponownej ich realizacji z powodu epidemii i ciężkich powikłań tych chorób – przyznaje dr Jacek Mrukowicz.
Wbrew stereotypowej opinii rezygnacja ze szczepień nie jest decyzją indywidualną. – Szczepienia są środkiem leczniczym mającym na celu ochronę obywateli przed zakażeniem chorobami potencjalnie śmiertelnymi. Dotyczą nie tylko osoby szczepionej. Pamiętajmy, że człowiek, który zaczyna być chory, jest źródłem zakażenia dla innych osób – tłumaczy dr Andrzej Horban z Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie i krajowy konsultant w dziedzinie chorób zakaźnych. Dzieje się tak dlatego, że żadna szczepionka nie chroni przed zarażeniem w stu procentach. A im więcej osób nieszczepionych, tym większe ryzyko rozprzestrzeniania się choroby, zwłaszcza wśród dzieci i dorosłych, którzy nie mogą być zaszczepieni (np. z powodu nowotworu). Zdrowe osoby, które się szczepią, chronią więc równocześnie te chore i słabsze od siebie.
Kiedy w dużej grupie raptem kilka osób nie zaszczepiło się, nie ma jeszcze wielkiego niebezpieczeństwa. Problem pojawia się, gdy proporcje szczepionych i nieszczepionych zaczynają się znacząco zaburzać. Wówczas szczepionki tracą swoją prewencyjną moc. Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w każdym kraju tzw. wyszczepialność powinna być na poziomie co najmniej 95 procent. W Polsce sięga obecnie 98 procent, co jednak nie znaczy, że problem można lekceważyć. Rosnąca z roku na rok popularność ruchów antyszczepionkowych powinna skłonić lekarzy pierwszego kontaktu do staranniejszego tłumaczenia, czym mogą grozić powikłania, które w większości chorób zakaźnych są bardziej niebezpieczne niż ich przebieg.
„Do tej pory nikt nie wymyślił niczego lepszego od szczepień. Dlatego uważam, że wszystkie ruchy antyszczepionkowe mają charakter zbrodniczy” - mówił prof. Krzysztof Simon, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych.