Pożegnanie legendy: Aleksander Doba
Aleksander Doba już za życia stał się legendą, dokonując rzeczy niemożliwych
Fot. mat. pras.

Pożegnanie legendy: Aleksander Doba

"Aleksander Doba zmarł śmiercią podróżnika, zdobywając najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro. Spełniając swoje marzenia". Przypominamy nasz artykuł o tym niezwykłym człowieku, który już za życia stał się legendą.

Nigdy nie liczy uderzeń wioseł. Od trzech miesięcy zanurza je w bez­kresnej masie wody. Lewa, prawa. Sekunda po sekundzie. Dzień po dniu. Wokół niego najdzikszy z oceanów – Atlantyk. Sto milionów kilo­metrów kwadratowych nieokiełznanej natury, niewidzialnych prądów, które są potężniejsze niż wszystkie rzeki świata razem wzięte. Majestatyczne płetwale błękitne, które pojawiają się na powierzchni, wędrując między kontynentami. Wielometrowe fale, które, wzburzane przez szalejące huragany, spiętrzają się w czarne góry. A czasami po prostu cisza. Taka cisza, że Doba, by ją przerwać, krzyczy w puste niebo. Mówią, że otwarte morze potrafi doprowadzić człowieka do szaleństwa. Ale czyż nie trzeba być szalonym, by w ogóle spróbować jako pierwsza osoba na świecie przepłynąć Atlantyk w kajaku, wykorzystując jedynie siłę własnych mięśni?

 

Stary człowiek, morze i 50 huraganów 

Aleksander Doba połowę swojego życia spędził w kajaku, pływając w Polsce po rzekach i jeziorach. Już w 1989 roku przemierzył nasz kraj z Przemyśla do Świnoujścia. Potem były m.in. wyprawy wokół Bałtyku i za koło podbiegunowe. W wieku 64 lat postanowił poszerzyć swój horyzont – o jeden ocean, dwa kontynenty i 3000 mil morskich. Narodziło się marzenie o przeprawie przez Atlantyk. Ale jak wcielić je w życie? Przez wiele miesięcy inżynier pracował wraz z zaprzyjaźnionymi szkutnikami nad stworzeniem kajaka, który mógłby przeciwstawić się siłom natury na wzburzonym oceanie. I wreszcie „Olo” był gotowy: miał 7 metrów długości, wagę 300 kilo­gramów, pałąk bezpieczeństwa, pięć wodoszczelnych komór oraz miejsce na żywność i sprzęt. Na pokładzie znalazły się kuchenki gazowe, mnóstwo jedzenia, a także dwie maszynki do odsalania wody.

W 2010 roku Doba rozpoczął wyprawę u wybrzeży Senegalu. Pokonywał 30 mil dziennie. Nawigował za pomocą lokalizatora GPS, map morskich i gwiazd. W ciągu dnia odwiedzany był przez głodne rekiny i latające ryby. W podróży towarzyszyły mu również makrele i delfiny. Ale najniebezpieczniejsze były... statki towarowe, których kapitanowie mogli nie dostrzec płynącego wśród fal kajaka. Żeby nie zboczyć zbytnio z kursu, mężczyzna zrzucał nocą dryfkotwy, czyli pływające kotwice, które otwierają się pod wodą niczym spadochrony.

W czasie burzy (kajakarz naliczył ponad 50 huraganów!) kulił się całymi dniami w swojej kabinie. Potem znów musiał wiosłować. Raz za razem. Tysiące powtórzeń. Pływanie kajakiem po otwartym oceanie to absurdalna forma pokonywania dystansu. Prawie wszystkie mięśnie są bez­użyteczne, jedynie ręce muszą wykonywać niewyobrażalną pracę. Dlatego też ciało śmiałka zmieniło się: jego ramiona wyglądały jak u 30-latka, zaś skóra mająca wciąż kontakt ze słoną wodą – jak u 90-letniego staruszka, którego palce i dłonie pokrywają grube pęcherze.  

"To była fascynująca podróż, ale chciałem czegoś więcej. Skoro mogę przepłynąć Atlantyk najkrótszą trasą, to dlaczego nie najdłuższą?" – zastanawiał się Doba.

I już myślał o kolejnej przygodzie! Co prawda jego żona Gabriela inaczej wyobrażała sobie emeryturę i próbowała odwieść go od jego planów, jednak ostatecznie pozwoliła mu po raz drugi zmierzyć się z Atlantykiem.

 

Jeden ocean, trzy trasy 

W październiku 2013 roku Polak wyruszył z Lizbony. Od celu na Florydzie dzieliło go 5600 mil morskich. Jest to najdłuższy dystans, jaki można wybrać, pokonując ten ocean. A dodatkowo się zwiększał, bo Doba wciąż był znoszony przez prądy morskie. Krótko przed „metą” musiał także pokonać jedną z największych naturalnych barier na świecie: 200-kilometrowy Prąd Zatokowy. W każdej sekundzie przemieszcza się w nim na północ do 150 milionów metrów sześciennych wody. Na siedmiometrowych falach kajak niesiony był przez siły natury niczym piłeczka, jednak śmiałek odniósł sukces: po 167 dniach i 6700 milach morskich zacumował w New Smyrna Beach. Jako pierwszy kajakarz w historii pokonał również i ten ogromny dystans. A to nie wszystko: zaledwie trzy lata później ponownie wyruszył w rejs – tym razem wybierając trasę przez bardziej burzliwy, północny Atlantyk.

 

Ostatnia podróż

Zmarł tak, jak żył – w podróży. Dziś dotarła do Polski smutna wieść: 

Z głębokim żalem zawiadamiamy, że dnia 22 lutego zmarł wielki kajakarz, Aleksander Doba. Zmarł śmiercią podróżnika, zdobywając najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro, spełniając swoje marzenia.
Pogrążona w żalu żona, synowie, synowe i wnuczki.

Panie Aleksandrze, chciał Pan zdobyć szczyt Kilimandżaro, a zaszedł Pan do nieba. Stamtąd rozciągają się jeszcze piękniejsze widoki. 
Tekst ukazał się w magazynie Świat Wiedzy nr 9/2020
Więcej na swiatwiedzy.pl

Czytaj również